O króliku, który przypadkiem został Rosjaninem, czyli historyjka chyba świąteczna, ale bez morału

images

Czasem człowiek ma lat pięć, czasem sześć i nic na to nie można poradzić. Tak właśnie powinna zaczynać się ta historia, ponieważ ma pewne znamiona tragedii greckiej, a dokładniej rzecz ujmując, chodzi o fatum. Fatum, które prowadzi do katastrofy, może nie jakiejś straszliwej, ale wywierającej długotrwałe skutki na dom i rodzinę. O, bogowie, jak żeście nielitościwi byli w tej chwili, gdy postawiliście na drodze pewnej dziewczynki… królika. Ale, nie uprzedzajmy wypadków, a może wskoczmy od razu w wir opowieści. Od czego zacząć? Na początku była szafa… Nie była to żadna wybitna szafa, żadna gdańska, ot PRL-owski mebel „na wysoki połysk”. Do Narni się nie przechodziło, z pewnością. Miała jedną zaletę. Gdy się ją otworzyło, można było oglądać kapelusze babci. Apaszki babci. A także rękawiczki i torebki. A wszystko to pachniało upojnie rosyjskimi perfumami „Carmen”. Dobra, dobra, bez chichotów, jasne? Przypominam: de gustibus non est disputandum. I nie drążmy już tematu, dobrze? Potraktujmy ten zapach jako metaforę dorosłości, jakiegoś świata poza opadającymi rajstopkami i zielonymi (jakże mało wytwornymi) bamboszkami z filcu. Świata kapeluszy i butów z klamerkami, ale nie dlatego, żeby je mieć, założyć i wyginać się przed lustrem jak jakiś gibbon bez zasad. Kapelusze były gwarantem świata narracji i możliwości. A właśnie to wszystko pachniało jak rosyjska „Carmen”, która tak pięknie śpiewała „L’amour est enfant de bohème /Il n’a jamais, jamais connu de loi /Si tu ne m’aimes pas, je t’aime /Si je t’aime, prends garde à toi”. Na rysunku umieszczonym na buteleczce, Carmen miała różę we włosach. A ja nie miałam pojęcia, o czym ona śpiewa, ale jedno z drugim się łączyło. Jakoś. Dlatego też dzień, w którym tata objawił, że jedzie do ZSRR był naprawdę piękny. Gdy zapytał, co chciałabym, żeby przywiózł, wiedziałam już na pewno: perfumy. Rosyjskie, piękne perfumy, którymi wszystko będzie pachnieć. Tata nie jest człowiekiem małostkowym, a – kiedy trzeba – nie jest też człowiekiem dociekliwym. Dostałam buteleczkę lawendowych perfum – moich własnych. Brakowało mi jeszcze tylko szafy z kapeluszami i byłabym gotowa na podbój świata. Na zdobywanie narracji.

Buteleczka stała na biurku, ciągle pełna, aczkolwiek co chwilę „podwąchiwana” i jawiła się jak wyrzut sumienia. Co pokropić? Co zaznaczyć, że to już? Że to ten moment, w którym świat musi dostrzec, iż rozpoczyna się moje życie. Mogło się zacząć od momentu, w którym otoczy mnie etola z lawendowego zapachu, który stanie się moim podpisem, wyrazistą sygnaturą. Oto stałabym się jednostką, która nie pachnie już, jak wszystkie inne jednostki, mydłem „Bambino” czy czymś równie prozaicznym. Ten – wcale nie słodki – zapach lawendy stałby się od tego momentu znakiem wypalonym na skórze. Na dodatek zauważyłam, że lawenda do mnie pasuje. Osiągnięto pełnię szczęścia. A może to było jednak za wiele?

W tym miejscu wkraczają bogowie, którzy, jak to zwykle oni, zaczynają mieszać. Mam dziwne wrażenie, że to była Hera – bo zawsze czułam, że łączy mnie z nią jakiś związek. Nie potrafiąc jednak znaleźć żadnego innego momentu, w którym jej wpływ byłby możliwy, sugeruję, że to właśnie wtedy.

Na tapczaniku leżał królik. Zabawka. Niewiadomego pochodzenia. Na dodatek, nie jakaś zabójczo ulubiona. Królik po prostu ładnie prezentował się między poduszkami, których pokrowce szyła i dziergała babcia. Leżał cały boży dzień, wgapiając się szklanymi oczkami w przestrzeń. Wieczorami był kładziony na stertę poduszek i zasypiał, śniąc zabawkowe sny o łące, marchwi i kopanej ziemi. O norach w sadzie, gdzieś tam, pod krzakami porzeczek, gdzie jest wolność i gdzie nie ma poduszek. Głupi królik. Chociaż może nie taki głupi, bo mam niejasne wrażenie, że wiązał się jakoś z powieścią Adamsa „Wodnikowe wzgórze”, ale to mi się nie składa, bo ta pozycja pojawiła się w serii „Współczesna proza światowa” w 1982 r. Proszę mi wybaczyć, ale to wszystko działo się naprawdę dawno temu. Rok w tę stronę, rok w inną, nie są istotne, nie tylko z pozycji uczestnika potopu szwedzkiego, ale też zmarłego na „hiszpankę”, któremu udało się przeżyć gazy pod Ypres. Czas, akurat w tej narracji, nie ma wielkiego znaczenia.

Królik leżał i się gapił. A ja siedziałam i się gapiłam na buteleczkę „o de koloń”. A potem chlupnęłam nieco na królika. Spodobało mu się. Mnie też. Następnie wylałam całą buteleczkę na królicze futerko. Od tamtej pory, w moim pokoju śmierdziało potwornie lawendą, a do królika nie dało się podejść bez maski gazowej. Otaczał go taki fetor, jakby szwadron kawalerzystów carskich całą noc spędził z baletem za kulisami teatru Bolszoj (po zastanowieniu się dochodzę do wniosku, że to nie jest trafne porównanie, ale spróbujmy sobie to wyobrazić w ten, a nie inny sposób). Nawet luster nie trzeba było tłuc. Nie było niczego, tylko zapach, a nawet nie zapach, a pospolity smród nie do wytrzymania. Królika nie dałam uprać, bo miał w sobie trociny i z pewnością by zgnił. Przestał więc biedaczek siedzieć między poduszkami, a zaczął wyglądać przez stale otwarte okno. I spędził tam kilka lat.

Dlaczego to zrobiłam? Nie mam pojęcia, w przeciwieństwie do wicehrabiego de Valmont, który widział co robi, mogłabym naprawdę, z pełną szczerością, powtarzać: „to nie moja wina”. Szykowało się na wydarzenie o charakterze inicjacyjnym, którego farsowy charakter, a może właśnie fatalistyczny, sfinalizowany został nieustającym na wiele lat odorem. Miłość do rosyjskich zapachów przeszła, jak nożem uciął, aczkolwiek wydarzenie to nie zostało w jakikolwiek powiązane z miłością do narracji (via szafa). Jedyne, co pozostało mi z tamtej chwili, to właśnie chęć zanurzenia się w tych płaszczach, kostiumach i sukienkach, w zapachu babci Marianny. Morału więc nie ma. Jest tylko, jak zawsze, obrzydliwy zwyczaj mieszania się bogów olimpijskich w sprawy maluczkich. Który przeżyłam… na własnym nosie. Może dlatego nie lubię Wielkanocy, bo gotowa jestem podejrzewać króliki o niecne zamiary? Przyznacie Państwo, że jestem usprawiedliwiona.

10669994_367164386782961_1198100597516891043_n

Published in: on 03/28/2016 at 21:20  3 Komentarze  

Cyfryzacja, czyli sracja i dupacja (2)

DSCF6415

Na dworcach kradło się zawsze i będzie się kradło dalej. Inaczej nie można.

(Wszystkie cytaty: Jaroslav Hašek, Przygody dobrego wojaka Szwejka)

Na dodatek, te tabelki prowokują do przestępstw. Urzędnicy sobie myślą, że kontrolują bandę nierobów przeżerających pieniądze podatników, a mnie dziś, w ciągu dziesięciu minut, przyszły do głowy dwa przekręty tabelkowe, o których się nie śniło nawet ministerstwu. Oczywiście, te przekręty są nie do zrobienia, ponieważ ja podlegam innym, jak mi się wydaje – wystarczającym – procedurom kontrolnym. Ale urzędnicy myślą, że jak oni skontrolują, to nie ma… czegoś tam we wsi.  Dodam, że przekręty są wyłącznie tabelkowe, ponieważ każdy pracownik uczelni od razu zobaczy przestępstwo (jedno małe, a drugie duże, a oba równie paskudne). Urzędnik nie zauważy, bo ma tabelki. Dodam, że są to głupie tabelki.

Jak zaznaczyłam wcześniej, to istnieje system kontroli wewnętrznej, np. w osobie szefowych / szefów jednostek, którzy podpisują delegacje oraz mają głupi zwyczaj czytania papierów, które dostają. Po drugie, co dwa (albo trzy – nie pamiętam) lata obowiązuje mnie zeznanie przed komisją, która bada czy ładnie się rozwijam, czy noszę zdrowe pierwsze śniadanie i czy mam worek ze zmiennymi kapciami. I im, naprawdę, nie mogłabym wcisnąć takiego kitu, o jakim zaraz napiszę. Po pierwsze, dlatego że bym się wstydziła spojrzeć w oczy np. mojemu dyrektorowi, a po drugie wyśmiana zostałabym tak, że aż przymiotnik „homerycki” zupełnie nie oddaje komizmu sytuacyjnego.

Mówią, że z pomyłek człowiek się uczy, jak na przykład jeden giser Adamiec z fabryki Dańka, który zamiast wody napił się kwasu solnego.

Ale, do rzeczy. Przejdźmy do mojego planu przestępstw tabelkowych. Skoro urzędnicy wierzą w swe możliwości, w minut pięć pokażę, jak mogę naciąć podatnika na kasę. A wszystko to, dzięki tym skomplikowanym rubryczkom w tabelkach tworzonych przez bandę zboczeńców. Wczoraj napisałam, że istnieje w tabelkach coś takiego jak uczestnictwo w konferencji, które nie jest czynne. Wybieram najbardziej egzotyczną konferencję, w najbardziej egzotycznym zakątku świata, gdzie mówią najbardziej egzotycznym językiem. I wyjeżdżam, jako uczestnik „nie-czynny”, a może „nieczynny” i leżę przez trzy dni na różowej plaży, piję egzotyczne drinki i podrywam delfiny. Pamiętam, że jedna posłanka polska właśnie w ten sposób pojechała na konferencję o gender. No tak, ale ona nie byłą naukowczynią, ale polityczką czyli urzędniczką państwową. Touche. I tu jest pies pogrzebion. Bo nagle zaczynam rozumieć, że oni nam w tabelki wklejają to, co robią sami. Gratuluję przekrętów za pieniądze podatników.

W ogóle dużo jest na świecie takich rzeczy, których robić nie wolno, ale można. Najważniejsze to żeby spróbować, czy zakazanej rzeczy zrobić nie można.

A teraz Państwu pokażę, dlaczego ten przekręt nie może się udać. I to nie dlatego, że urzędnicy mnie pilnują, tylko dlatego, że naukowcy są pragmatyczni. Idę z podaniem do mojego dyrektora. W podaniu stoi: kochaniutki, daj ty mnie deszcz pieniędzy na konferencję na Malediwach. To pismo leży na biureczku do dnia, aż zostaję wezwaną i słyszę: pogięło cię? Na Malediwy? Idziemy w zaparte i mówmy, że będziemy promować literaturę polską na Malediwach. Mój szef wchodzi na stronę konferencji (bo dziś wszystko jest w Internecie) i mówi, że obrady prowadzone są w farsi, pasztu oraz w malediwskim, po czym dodaje z troską, że ten ostatni, to jest dość trudny. A potem mówi: tytuł referatu proszę. Ja mu na to: Maria Konopnicka a Malediwy. Tu go zagięłam, nieprawdaż? Wtedy on zaczyna się śmiać i mówi, że mnie lubi, ale takiego numeru, to w życiu nie widział. W nagrodę powie mi, że jest początek roku i dostałam nową tablicę. Bo starej już trzy lata temu urwała się noga, ale w tym roku możemy sobie na pozwolić na taki wydatek. Od Drugiej Pani Sekretarki dostaję tablicę, dwa bloki do zaczepienia oraz kilka flamastrów. Żeby było jasne, pieniądze można dostać, ale na coś, co ma ręce i nogi oraz rację bytu. Czyli, że jak powiem, iż pragnę czytać czasopisma z 1864 r. w Warszawie, to dostaję kasę i nikt nawet okiem nie mruga, jednak mojego wyjazdu na Malediwy nie kupi nikt przy zdrowych zmysłach. Ale w tabelce jest to możliwe. W związku z tym – jak można kogoś kontrolować, skoro nie zna się warunków koniecznych i wystarczających?

To wszystko jedno, jak mawiał medyk Houbiczka, czy w zakładzie medycyny sądowej krajesz człowieka, który się powiesił, czy też takiego, który się otruł.

A teraz przekręt tabelkowy drugi. Jadę na, powiedzmy, siedem konferencji zagranicznych. Takich, no… Tu musze mieć grupę wspólników, bo oni mnie, a ja im. Czyli nasi ludzie dadzą znać waszym ludziom, zaś hasło kontaktowe brzmi: Zuzanna występuje o grant tylko jesienią. Ja organizuję jedną konferencję, która jest międzynarodową, bo zapraszam na nią krewnych i znajomych królika. Oni zaś rewanżują mi się sześcioma innymi zaproszeniami. W tym roku obskakujemy wszystkie te konferencje w udziale „nie-czynnym”, ale za to wpisujemy w tabelki jedną konferencję międzynarodową i sześć zagranicznych. Fajne, nie? W następnym roku powtarzamy całą zabawę, ale już z referatami. I w tabelki je wpisujemy, wraz z adnotacją „uczestnictwo czynne”. W następnym roku nigdzie nie jedziemy, albo jedziemy, znów w celach „nie-czynnych”, co też wpisujemy, zaś podstawową naszą działalnością tabelaryczną jest siedem artykułów. Sześć wydanych za granicą, a jeden w domu. W następnym roku jesteśmy jeszcze sprytniejsi, bo te artykuły wpisujemy jako monografię za 25 punków, a może uda nam się zostać wybitną monografią za punktów 50.

Ten przekręt też jest nie do zrobienia. Bo, w międzyczasie, jest komisja (złożona z naukowców, a nie z urzędników), którzy kiwają głowami, łypią surowo i najpierw mówią, że tak się nie robi. I w zasadzie jesteśmy spaleni. Przede wszystkim towarzysko, bo wszyscy na nas patrzą, jak mielibyśmy wielką kupę w majtkach. Po drugie, instytucjonalnie, ponieważ nikt nie ma do nas zaufania, jako do geszefciarzy i hucpiarzy. Ale w tabelce wyglądałoby to bosko.

Ostatecznie, jak mi się wydaje, wykazałam, że system kontroli urzędniczej nad naukowcami jest do niczego. Jednym zdaniem: „Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że wszystko jest w porządku, tylko kot jest gałgan i zeżarł kanarka”. Pozwólcie, że to my będziemy tworzyć tabelki kontrolne, skoro już muszą być, a nie wy. Bo jak wy je tworzycie, to nawet mnie przychodzą do głowy niemoralne propozycje. A ja jestem naiwna i niewinna, jak nie przymierzając, książeczka do nabożeństwa. A jeśli za rok, lub za dwa, będę zepsuta, to proszę nie mieć do mnie pretensji, tylko do tych, którzy wystawiają mój umysł (muszę się czymś zająć, jak robię takie głupoty) na pokuszenie.

Żołnierz już w czasie pokoju winien wiedzieć, czego żąda od niego wojna, a podczas wojny nie powinien zapominać o tym, czego nauczył się na placu ćwiczeń.

Published in: on 02/22/2016 at 21:03  2 Komentarze  

Cyfryzacja, czyli sracja i dupacja

List wydawał się niejednolity, były miejsca, gdzie traktowano go jak człowieka niezależnego, z którego wolą się liczono, i tak na przykład nagłówek lub ustęp, gdzie była mowa o jego życzeniach, na to wskazywały. Zdarzały się jednak inne miejsca, gdzie ze stanowiska owego naczelnika traktowany był otwarcie lub niejawnie jako podrzędny, zaledwie dostrzegalny wyrobnik. Tak na przykład naczelnik miał nie spuszczać go z oczu; jego bezpośrednim przełożonym był tylko wójt gminy wiejskiej, któremu nawet miał składać sprawozdania, a jego jedynym kolegą był zapewne stróż gminny. Były to niewątpliwie niekonsekwencje, i to tak wyraźne, że musiały być celowe. Szalona, ze względu na tak wysoki urząd, myśl, że mogło to być spowodowane brakiem decyzji, zaledwie przemknęła K. przez głowę.

(Franz Kafka: Zamek)

Dawno, dawno temu, gdy moja macierzysta jednostka wysyłała mnie za granicę, musiałam wypełnić jeden papierek. Z tym papierkiem i kilkoma podpisami ludzi, którzy dawali mi na wyjazd służbowy pieniądze, szłam do pani w rektoracie, która wybierała mi lot, a potem już byłam na lotnisku. Szybko i sprawnie. Teraz jest cyfryzacja i najpierw trzeba zdobyć podpisy, potem wprowadzić sumę do systemu, a potem latać jak kot z pęcherzem przez kilka dni. Żeby było jasne, moja macierzysta jednostka nie ma z tym nic wspólnego. To wszystko wytyczne ministerstwa, NIK-u i tysiąca innych instytucji, które ze wszystkich sił zajmują się tym, żebyśmy my nie zajmowali się rzeczami, którymi powinniśmy. Niech te mądrale nie kombinują, niech się zajmą czułym wypełnianiem tabelek dla tabunów urzędników, którzy z miłością i pietyzmem będą sprawdzać każdą wypełnioną rubryczkę. A może i nie… To jest koszmar każdego normalnego człowieka, który w tym wypełnianiu tabelek widzi tylko nadprodukcję danych, multiplikację znaków, pozorność działań. My musimy udowodnić… w zasadzie, to nie mam pojęcia co i na dodatek komu.  Na pawiańskie oko, udowadniamy to coś komuś, kto kompletnie nie ma pojęcia jak wygląda praca na wyższej uczelni i na czym polega.

Teoretycznie, to ma być tak (w skrócie), że my zeznajemy, a na podstawie naszych zeznań przyznaje się uczelni kategorię, a co za tym idzie, ilość pieniędzy. Wniosek? Opłaca się robić dużo i dobrze – bo to jest weryfikowalne. Co do tej weryfikacji, to ja mam poważne wątpliwości, ale załóżmy, że ona działa. Załóżmy, bo gdybym miała wyjaśniać, to czytelniczkom i czytelnikom nie pozostałoby nic innego jak zeskoczyć z najbliższego urwiska. Dlatego – działa, ok?

Środowisko akademickie gnębione jest przez kilka znanych chorób, którymi są między innymi grantoza i punktoza, a ja dodałabym jeszcze tabelkozę. Najpierw musiałam zrobić spis publikacji mojej jednostki (takiej małej – na osiem osób). To niby niewiele, ale… Inaczej wpisuje się książki, inaczej rozdziały w książkach, inaczej artykuły w czasopismach (tam są trzy osobne tabelki), zaś każde czasopismo ma inną ilość punktów, a ta ilość punktów zmienia się co roku. Moja jednostka, na nieszczęście dla osoby chorującej na tabelkozę, w tym roku jestem to ja, jest płodna i pracowita. Tabelki zawsze są w Wordzie, ale, jeśli człowieku zrobisz sobie jedną, to nie możesz przeklejać danych, bo te same informacje podawane są w zupełnie innej formie, a przynajmniej zmienia się kolejność  umieszczanych elementów. I otwierasz te dwa Wordy, jedne tabelki ułożone są w orientacji pionowej, inne w poziomej, żeby nie było ci człowieku za łatwo. W zeszłym roku podawało się ilość uczestników konferencji, w tym już rozbito jedną kolumnę w tabelce na sześć (ilość uczestników, ilość referatów, ilość referatów z danej jednostki, ilość referatów zza granicy, ilość uczestników zza granicy, jednostki biorące udział w projekcie). Żeby było jasne, za udział w konferencji ktoś musi zapłacić. To po cholerę zapraszać kogoś, kto siedzi na obradach i nie ma referatu? Kto to wymyślił? Jaka jednostka wyśle kogoś za np. 300 złotych, powiedzmy do Rzeszowa (plus koszty pociągu), żeby se posiedział? Nie masz referatu – nie jedziesz. Po drugie, jaka jednostka przyjmie takiego darmozjada, który nie tylko, że nic nie wnosi do konferencji, ale musi gdzieś spać i coś je. Kto wymyślił taką tabelkę? Ktoś, kto nie ma pojęcia, jakimi sumami dysponujemy i że z opłat konferencyjnych, to trzeba sfinansować publikację, a nie przyjmować darmozjadów. To takie myślenie quasi-sportowe, że jedziemy na Olimpiadę. Startują cztery osoby, zaś działaczy jedzie ze stu sześćdziesięciu. W moim fachu nie ma działaczy. Kto jedzie, ten jedzie po coś. Tabelka jest bez sensu.

Ale, trochę się zagalopowałam, bo zapomniałam powiedzieć, że po tabelce z publikacjami wypełniałam teraz trzy inne. Z publikacjami, a jakże…  Następną z konferencjami oraz ogólną tabelkę sprawozdawczą, w której były publikacje i konferencje.  Każda tabelka w innych formacie, z innymi rubryczkami, żeby czasem czegoś nie skopiować. I zamiast kończyć artykuł do wysoko punktowanego czasopisma literaturoznawczego, który dałby te punkty mojej uczelni, wypełniam przez kilka dni ciągle to samo, ale trochę inaczej. A pytania, na które muszę odpowiadać, są z gatunku: jak wygląda pięć złotych?

Na przykład: forma wystąpienia na konferencji. Aż mi się chce napisać, że stepowałam w różowej, tiulowej spódniczce, zaś gdy cytowałam, podskakiwałam trzaskając kopytkami. Jaka może być forma wystąpienia na konferencji poza referatem? No jaka? Prezentacja? Komunikat? Proszę wybaczyć, ale w moim fachu takie coś nie występuje, co pokazuje, że jakieś niuanse w ministerstwie czy w piekle, dokąd z pewnością idą te tabelki, nie istnieją. Nie istnieje nic, poza głupotą. I po każdym kolejnym punkcie wstawiam w nawiasie kwadratowym słowo „referat”. No i jeszcze trzeba podzielić konferencje na ogólnopolskie (dla cieniasów) i międzynarodowe (kaskadowe orgazmy). Międzynarodowe to takie, w których 1/3 czynnych uczestników (Jakich? A to są też bierni? Bierni to się nazywają: „publiczność”) jest zza granicy. Można sobie zaprosić kumpli i koleżanki z dowolnego ośrodka np. w Mołdowie, oczywiście z całym szacunkiem wobec naukowców tego kraju i już w tabelce jest fajnie. Ale to jeszcze nie wszystko, jeśli chodzi o podziały konferencyjne, bo w drugiej tabelce są jeszcze „krajowe” i „zagraniczne”. I powiem Państwu w tajemnicy, że światowe centrum badań polonistycznych jest tutaj, ale lepiej, z różnych względów punktowych, zorganizować konferencję w pierwszej wsi za granicą słowacką. Ukraińską – nie. Bo poza Unią. Jasne? A konferencja zagraniczna będąca jednocześnie międzynarodową? O rany… aż się spociłam z ekscytacji.

Potem trzeba było wpisać punkty do publikacji. Znalazłam najnowsze wytyczne ministerstwa i okazało się, że tam stoi: monografia naukowa – 25 punktów oraz wybitna monografia naukowa – 50 punktów. Dzwonię do mojego szefa i mówię: kochaniutki, a czym się różni monografia od wybitnej monografii? Chichoczemy jako te dwa żaki, ustalamy, że jak jest nagroda, to jest wybitne. Dobra, ale co będzie, jeśli ktoś wydał książkę pod koniec roku 2015 i jest monografią (za 25 punktów) zaś nagrodę dostanie za miesiąc i już się nie załapie na te 50 punktów. Jesteśmy stratni 25 punktów. Bo w przyszłym roku, to można będzie tylko wpisać w tabelkę ową nagrodę (a ta jest bez punktów), a książki już nie. I ktoś nas kiwnął na 25 punktów. Kiwnął jak nic. Ja się pytam, na razie spokojnie, kto za to beknie? Kto nam świsnął 25 punktów? A… w sumie, macie, nażryjcie się. Do przyszłego roku dużo czasu i my znów coś wybitnego napiszemy. I znów to w tabelki wkleimy. Postaramy się także dostawac nagrody w odpowiednim czasie tabelaryczno-kalendarzowym.

Ja nie będę się skarżyć na tabelki, w których raz trzeba wpisać np. nazwisko, imię, czas awansu, tytuł/stopień, a za drugim razem to samo, ale inaczej. Bo to już by było naciąganie Państwa na litość. Ponadto, jak się otworzy dwa okienka, to można się bawić w przeklejanie. Podobno w taki sposób da się nawet stworzyć pracę licencjacką czy magisterską (nigdy tego nie róbcie, to brzydko), dlatego nie ma co płakać nad niewymiarową kolumną czy wierszem. Odwagi, przypomnijmy hasło drużyny kolonijnej Mikołajka. Odwagi!

Mam dziwne wrażenie, że te tabelki sporządza zboczeniec. Jakiś taki perwers obrzydliwy, który je czyta i się ślini. Ja tam miałam mało roboty, bo w mojej jednostce jest osiem osób, a na przykład taka Pańcia, która robiła to dla innego ciała, ma dwadzieścia kilka osób pod sobą. I pisz, człowieku, wklepuj, zmieniaj, dostosowuj, ale się nie ucz, bo ten zboczeniec w przyszłym roku wymyśli dla ciebie coś nowego, coś bardziej sadystycznego, coś niemożliwie głupiego. Ja nie mam najgorzej, bo najgorzej, to ma nasza Pani Sekretarka, która musi wszystkie tabelki scalić w jedną, wielką, wszechzwiązkową tabelę. Űbertabelę! A te małe tabele też się przydadzą, zboczeńców wszędzie pełno. Tak, tak, polska nauka promieniuje cyfryzacją jak trawa w Czarnobylu. Mutanty się plenią, ale najważniejsze, że w każdej rubryczce, każdziusieńkiej tabeli są dane. Mniam, mniam, ależ tłuste, ależ można się cieszyć rozwojem, napawać wzrostem. Wiara w tabelki podstawowym prawem człowieka i obywatela. Wróć! Człowieka i obywatela to nie dotyczy. To dotyczy urzędników, którzy w taki sposób usprawiedliwiają swoje istnienie. Bo mają miliardy tabelek do przetworzenia i takie same miliardy następnych do stworzenia. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że to mityczna Unia, tego od nas chce. Wierzę natomiast głęboko, iż polska nauka przez wiele lat się z tych chorób nie podniesie.

Otóż to musi być człowiek taki jak K., ktoś, kto stawia się ponad wszystkim, ponad prawem, ponad najzwyklejszą ludzką delikatnością, tępo i ospale, ktoś, komu wcale o to nie chodzi, że niemal uniemożliwił rozdział akt, kto uwłacza dobrej sławie tego domu i kto doprowadza do czegoś, czego nigdy jeszcze nie było, że zrozpaczeni urzędnicy zaczęli sami bronić się z nadludzką siłą, przezwyciężali się, by dzwonić i wołać o pomoc, byle wygnać K., którym w inny sposób nie da się wstrząsnąć!

Published in: on 02/21/2016 at 23:33  5 Komentarzy  

Polityczne sny Pawiana, czyli każdy ma taką Pytię…

fb217e97ddcf00d6cd8d57465b7f3ea1

Jeśli chcesz wytłumaczenia,

Czemu śpiąc odbywa drogę,

I to snadnie rzec ci mogę.

Gdyby jutro, nie daj Boże,

Ujrzał znów więzienne łoże,

Znając się, kim jest: zaiste

Usposobienie ogniste,

Które ma, w głębi rozpaczy

Pogrążyłoby mu duszę.

Kiedy w wieży się zobaczy,

Dowie się w bólu i skrusze,

Że to tylko sen zwodniczy…

I nie zmyli się tak wiele: Życie snem

Wszakże snem są ludzkie cele,

Snem ludzkiego serca bicie,

Snem człowieka ziemskie życie.

(Pedro Calderón de la Barca: Życie snem, tłum. Józef Szujski)

Pawian ma sny bardzo fabularne. Na dodatek je doskonale pamięta. Często w tych snach uczestniczą aktorzy, postacie literackie, filmowe i teatralne. Można powiedzieć, że cud, miód i orzeszki. No, ja nie wiem, bo Pawian miewa także polityczne sny prorocze. Bardzo proszę Państwa o dyskrecję, bo jeszcze jutro z rana mi się przed drzwiami kolejka utworzy, zakłóci mir kamienicy, a każdy ze stojących będzie chciał, żebym mu śniła sny o potędze. Każdy marzyciel, widzący się jako Danton, albo przynajmniej Stefan Niesiołowski, będzie chciał, żebym mu wyśniła przyszłość. Zawsze przecież wyrocznie były traktowane jako siła wzmacniająca władzę państwową, a ja sobie nie życzę. W związku z tym: cicho sza!

Na dodatek, moje sny się sprawdzają, szczególnie, jak się je właściwie zinterpretuje oraz się nie zwraca uwagi na upływ czasu, bo na rozstrzygnięcie niektórych trzeba czekać i czekać, to jednak – śni się i sprawa jasna. Dodam, że waga moich snów politycznych jest wysoce poważnie traktowana w mojej walniętej rodzinie. Na przykład taka matka pawiańska, to nie wierzy w żaden OBOP czy w analizy specjalistów, tylko przed wyborami ciągle pyta: śniło ci się już coś?

A wszystko zaczęło się przed pamiętnymi wyborami, zaraz Państwo będą wiedzieć, o które chodzi, bo śniło mi się, że jechałam tramwajem numer piętnaście, a na rękach miałam dwa malusieńkie lwy. Takie rozkoszne i rozbrykane. Aż tu nagle, do tramwaju wsiada Tadeusz Mazowiecki i się pcha. Ja mu na to: panie premierze, no jak tak można, niechże się pan nie pcha, bo lwy mi pospadają. A ten pcha się dalej. No to się wkurzyłam i wypchnęłam go z tramwaju. Sen opowiedziałam, a po wyborach stało się jasne, co uczyniłam. Matka, to wtedy nie rozmawiała ze mną miesiąc. A ojciec, to patrzył jedynie, ale tak wymownie… Do dziś mu się zdarza sarknąć: a nie trzeba było premiera z tramwaju wypychać. Lwiątka ci się chciało hołubić, no to masz!

Wszystkich snów Państwu opowiadać nie mam zamiaru, ale śnił mi się Balcerowicz, z którym się kłóciłam w szkole ślusarskiej. Do kozy mnie za to wsadzili. No i zrobili tę reformę szkolnictwa. Z Leszkiem Millerem w czasie snu wynajmowałam jeden domek campingowy. Tak, ja wiem, jak to brzmi – ale mogę się jedynie wytłumaczyć, że to był taki podwójny domek, mający wspólną łazienkę. No i dlatego Leszek Miller mógł mi czerwone skarpetki frotowe podprowadzić. Czy Państwa dziwi, że wówczas SLD miało własny rząd? Jak się człowiek głębiej zastanowi, to moje sny dotyczą wielkiej nieufności do polityków wszelkich opcji, o czym może świadczyć sen z udziałem Bronisława Komorowskiego, który mi ukradł wszystkie złote pierścionki. A jak się oburzyłam na taki brak klasy, to powiedział, że jest moim ojcem (Luke, I’m your father – tego nie powiedział, przynajmniej nie był już tak bezczelnie oczywisty). Ten ostatni sen nigdy nie został wyjaśniony, bo zbyt wiele wydarzeń może stanowić jego wieszczą podstawę. Dodać należy do tego, że podszywanie się pod pawiańskiego ojca ma w tej sytuacji wymowę głębszą, ponieważ właśnie to tata kupił mi wszystkie złote pierścionki jakie mam. Zaś ojciec narodu, który uważa, że mu się coś należy… No, sami Państwo rozumieją. Tego snu wyłożyć się nie da, chociaż jest prawdziwy, nieprawdaż? Może, gdybyśmy mieszkali w takiej Szwajcarii, w której od czasów Wilhelma Tella ludzie nic, tylko dziedziczą, zaś politycy są nudni jak flaki z olejem, to sprawa byłaby łatwiejsza. Zaś w warunkach polskich interpretacja tego snu jest jako świński ogonek – zakręcona.

I tak Państwu opowiadam, bo zmierzam – zarysowując tło – do snu dzisiejszego. Otóż śniła mi się Beata Szydło, która zabrała mnie na zakupy. W tym miejscu muszę z całego serca przeprosić Pat, z którą jestem umówiona już dwa lata na kupowanie rajstop. Też mi się to wyśniło, a jak się to stało, no cóż… Pytia ma swoje prawa. Pat się już zgodziła, tylko jest pewien mały problem, bo myśmy te rajstopy kupowały po rosyjsku. A zanim wyrobimy sobie wizy i pojedziemy do Moskwy (no, bo gdzie kupić eleganckie rajstopy, jak nie tam właśnie), to ja najpierw z Beatą Szydło poszłam, może jeszcze do jakiejś galerii. Najgorsze w tym śnie było to, że premier kupowała mi sukienkę. I wybrała: po pierwsze… amarantową. No, naprawdę. Ja w amarantowej sukience, to będę wyglądać jak kurduplowaty biskup, albo hiszpańska inkwizycja dla ubogich. Naprawdę, Państwo mogą mi wierzyć – amarantowy kolor nie jest dla Pawiana. Fiołkowy, fioletowy, ciemnoróżowy, jasnoróżowy, świnkowaty, to jak najbardziej. Ale amarantowy? Ludzie, co za brak gustu i brak wyczucia pawiaństwa. Po drugie, wybrana przez Beatę Szydło sukienka miała bufki i duży, sztywny kołnierzyk. No i ja jej mówię: pani premier, mali ludzie nie mogą chodzić w kieckach z bufkami i kołnierzykiem, bo wyglądają jak kalarepka na grządce. A ta mi na to twardo: jak się nie zgodzisz na tę sukienkę, to powiem twojej sekretarce instytutowej, żeby ci żadnej delegacji nie wypisała. Ja doskonale wiem, że sekretarki z instytutów i z dziekanatu, to jest siła, ale żeby aż tak? Gorąca linia z gabinetem premiera? I konsekwencje? Żadnej delegacji? I teraz myślę, o co chodzi z tym snem. Amarantowa sukienka kupowana przez polską premier, konszachty z sekretariatem instytutu, kalarepka, delegacja. Z drugiej strony wiem, że prędzej czy później się wyjaśni. A teraz sobie jeszcze myślę: co takiego dziś się śniło Beacie Szydło? Sukienka? Pawian?

Idę spać, dobranoc. A na marginesie dodam, że wedle sennika, jak się śni komuś pawian, to ma przegwizdane, bo: „Symbol ten zwykle zapowiada choroby. Widzieć go: uważaj, bo może ci grozić niebezpieczeństwo; uciekający: z łatwością pokonasz przeciwności losu; uciekać przed nim: strzeż się pewnych osób, które tylko z pozoru wydają się być życzliwe; przyjazny: fałszywy przyjaciel”.

Ha!

Published in: on 11/22/2015 at 21:02  6 Komentarzy  

Pocztówki znad krawędzi, czyli krótkopisanie

Od lat te stempelki w użyciu są i

Ten system i później się przyda

Bo mądrym dziś mówią – ech, durni żesz wy

A głupich, jak zwykle, nie widać

(Bułat Okudżawa)

Nic mnie nie zdziwi. Ja już to wszystko czytałam. O tych obcych, którzy chcą zniszczyć naszą kulturę, którzy współpracując z zaborcą niszczą naszą i naszych dziatek ojczyznę wolną, którą racz nam wrócić Panie. Czytałam pożółkłe strony czasopism, na których już to wszystko było – było (bo tak głownie czytałam) od powstania styczniowego do drugiej wojny światowej, która potem wybuchła była. A kto ją rozpętał? Ci, których opisywali w gazetach czy ktoś inny? Proszę nie myśleć, że wietrzę teraz teutoński najazd, ale myślę sobie, że te wszystkie ataki paniki w historii ludzkości, to pic na wodę i elektromontaż. Zagrożenie przychodzi zawsze z tego miejsca, z którego niekoniecznie się go spodziewamy.

***

Idę do bankomatu ulicą, która jest pokryta warstwą suszonego psiego gówna do wysokości okien pierwszego piętra. Hula wiatr roznoszący papiery, dostaję w ryj starą torebką z McDonalds. Potykam się o pustą butelkę po piwie „Harnaś”. Na rogu jakiś obcy mówi do drugiego, równie obcego mi kulturowo: a, Kazik, kurwa, mu na to, kurwa, mówię ci…

***

Co to jest kultura europejska? No co? Co ja mam wspólnego z gospodynią domową z Portugalii? Może, tak jak ja, czytała w liceum „Makbeta”. I może, tak jak ja, nie znosi Erosa Ramazottiego? Tak na marginesie, ja nie ma pojęcia, kto to jest Eros Ramazotti, ale szukam jakiejkolwiek wspólnoty. Wujek Google pomógł. Już wiem, nie znoszę Erosa Ramazottiego. Ona też. A poza tym? Co nas łączy? Jaką mamy wspólnotę? Wspólnotę dziedzictwa Wercyngetoryksa? Poczucie łączności prowincji cesarstwa rzymskiego? No, co? Ja nawet fado nie słucham.

***

[czytać akcentem z Nalewek]

Jeśli ta kultura (dobra, jakaś tam wymyślona wspólnota europejska) ma upaść z powodu uchodźców, to co to jest za kultura? To, co to jest za interes? Tak nagle, łubudu i się zawali? Mieszkam wśród stada chełmskich mędrców, którzy nagle odkryli, że to w czym żyją jest gówno warte – i strasznie się boją, żeby świat się o tym nie dowiedział. O rany, co za dziwny kraj. Od rana do wieczora „patriotyzm” deklinują i „polskość” też, a tak naprawdę się boją, że ktoś przyjdzie i co? Znikniecie? Roztopicie się? Tak nisko cenicie schabowego z kapustą, liryki lozańskie Mickiewicza oraz mazurki Chopina? I choinkę? Zaraz. Zaraz, przepraszam, wycofuję. Liryki pisane przez emigranta, mazurki pisane przez potomka żabojadów i ta bożonarodzeniowa piąta kolumną z Niemiec, która wyparła naszą polską podłaźniczkę? Jeszcze chwila, a okaże się, że nasz schabowe skręcają dzieci w Tajlandii i dostają za to dolary. Do schronów, rodacy. Ochrońmy nasze rodzime ołtarze Niji. A może to były żółwie ninja?

***

Uchodźcy się nie zasymilują. A ile znasz typów asymilacji, przygłupie jeden z drugim? A tak dokładnie, o co ci chodzi? Z jednej strony chcesz, żeby wietnamskie dziecko w Polsce miało na imię Agnieszka, bo, kurwa, w Polsce mieszka, a z drugiej się wściekasz, bo twoja wnuczka mieszkająca w Londynie nie zna „Lokomotywy” Tuwima, albo „Dzika” Brzechwy. W sumie, dobrze, że nie zna, bo to Żydzi, a ci, jak wiadomo rządzą światem. To jak ma wyglądać ta asymilacja? Jeśli dobrze rozumiem, to Polacy rozsiani po świecie mają propagować własne wartości, zaś każdy obcy ma w Polsce latać w ludowym stroju krakowskim.

***

Dawno, dawno temu rozmawiałam z kolegą. Było to w czasach, gdy Puc Klucha był małym kotkiem i nie znał jeszcze pojęcia „własność intelektualna”. I mówię koledze, że jak se rozłożę te wszystkie fiszki na podłodze, to tej właściwej nie mogę znaleźć, bo mój kot…

On: właśnie ci to potargał…

Ja: nie… właśnie na tym usiadł.

On: dobrze, że ci nie narobił.

Ja: Jak to, narobił?

On: W końcu to zwierzę jest.

Ja: Wiesz, zwierzęta tak nie srają, gdzie popadnie…

On: Kotom się zawsze zdarza gdzieś narobić.

Ja: A twoje dzieci to też srają na dywan?

On: No, nie porównuj.

Ja: Kot, w pewnych kwestiach jest mniej więcej na poziomie trzyletniego dziecka. To, co? Srają na ten dywan?

On: Miałaś kiedyś dzieci?

Ja: Miałeś kiedyś kota?

On: Nie, ale wiem, jak one się zachowują.

***

Załóżmy, przez chwilę załóżmy, że to jest najazd. I co? Myślicie, że jak ich nie wpuścicie, to sobie pójdą gdzieś indziej? No, pójdą. Załóżmy, że pójdą do Danii. Najadą, złupią, zgwałcą, zarżną i co dalej? Zostawią was w spokoju? Oj głupiątka…

***

1456762_704241882927375_610502295_n

Published in: on 09/10/2015 at 19:53  8 Komentarzy  

… zachowaj się jak porządny człowiek, czyli: nie żałuj porcelany

10421220_10205167956664066_2236802270923644263_n

Jeżeli porcelana to wyłącznie taka

Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu,

Jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby

Nie było przykro podnieść się i odejść;

Jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce,

Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci,

Jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć

gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki

na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy

lub świat

(Stanisław Barańczak)

 

Papa, doktor Słonimski, podobno powiedział kiedyś synowi, Antosiowi, że jak nie wiesz jak się zachować, zachowaj się jak porządny człowiek. Ostatnio miałam wykład, oczywiście o Żydach, ale gdzieś mi w jego trakcie wszedł temat tego miejsca, gdzie się znajdujemy i jedyne, co wówczas przyszło mi do głowy, to właśnie wiersz Barańczaka, że jeśli porcelana, to wyłącznie taka, której nie żal. Jeśli ściereczki, to wyłącznie takie, które mogą służyć zarówno jako węzełek, jak i bandaż. Jestem z Europy centralno-wschodniej. Tu nie wolno się przyzwyczajać. Tu nie wolno dziedziczyć. Tu nie trzeba posiadać, bo i po co? Prędzej czy później, to się zawali, to zniknie, ktoś przyjdzie i potłucze moją filiżankę z truskawkami. Babcia Marianna urodziła się przed pierwszą wojną, potem przeżyła tę polsko-bolszewicką, potem była druga, a potem komunizm. I nigdy, najpewniej nigdy, nie napiła się dobrej herbaty. Najpierw dlatego, że była za biedna, a potem dobrej herbaty po prostu nie było. Zmarła w 1988 r. i nie doczekała tego momentu, gdy zaczniemy kupować mieszczańskie filiżanki i parzyć napój, którego podstawy nie wymieciono z ładowni statków. Jak ojciec babci Marianny wrócił z wojny japońsko-rosyjskiej, to miał na sobie rozpadające się ubranie i wszy. Takie wszy ogólnoeuropejskie i azjatyckie. Takie wszy ponadnarodowe, nie elitarystyczne, nie takie, co wybrzydzają. A jak była druga wojna światowa, to babcia Marianna musiała zostawić moją mamę, Miziunię, pod stołem, bo przyszło gestapo. Miziunia miała pewnie ze trzy miesiące i leżała pod stołem w koszyku. A babcia siedziała w pierdlu i traciła zęby, które jej wybijali. Dziadek Marian, jak wrócił z partyzantki, to ważył niecałe sześćdziesiąt kilo. A miał prawie dwa metry. Potem miał gruźlicę, to chyba jasne, że umarł niedługo po Stalinie, dlatego go nie poznałam, a bardzo był chciała napić się z nim dobrej herbaty. A wam, przynajmniej niektórym, to się, kurwa, w dupach poprzewracało!

Żyjecie w Europie centralno-wschodniej. Od ćwierćwiecza dziedziczycie, ale – nie bądźcie idiotami – to wiecznie nie potrwa. Wy też jesteście uchodźcami. Chyba, że przez przypadek, wasze drzewo genealogiczne można utworzyć od czasów piastowskich, ale w takim razie, gdzie macie te kamienne posągi Swarożyca? A gdzie wasza ziemia, gdzie pasieki, łąki, krowy oraz stada koni? A gdzie wasze posiadłości? Gdzie wasze domy, serwisy i kołdry puchowe? Gdzie medaliony z włosami po jakiejś praszczurce, opuszczonej przez zabitego w powstaniu narzeczonego? A choćby… gdzie wasze beczki po kapuście? Pojedyncze przedmioty, które hołubicie, jakaś buczacka makatka, jakaś filiżanka z saskiej porcelany, są żałosnym dowodem waszego pragnienia stałości, waszej chęci osadzenia się. A tu… psińco! Europa centralno-wschodnia. Dziś wojna, jutro powstanie, pojutrze – okupacja. Wczoraj jeszcze byłeś porządnym obywatelem, a dziś jesteś zesłańcem na Sybir. Mieszkałeś we Lwowie, a dziś siedzisz we Wrocławiu, bez pierzyn z obleczeniem adamaszkowym, którym jacyś barbarzyńcy wycierają sobie właśnie buty. A twoje kryształowe szklanki potłukły się już na pierwszym postoju, gdy trzeba było biec do pociągu. Potłukły się. I chuj!

A na dodatek myślisz, że jesteś słowiańsko czysty rasowo? Polak, Polka, którzy od urodzenia mieszczą się między pazurami szponów opiekuńczego orła białego. Masz w domu czterotomowe dzieła Mickiewicza. I „Rotę” też znasz? Ty Żydzie! Syjoniści do Syjonu, a może syjoniści na Syjam? Wszystko jedno! Jak nazwą cię obcym, jak przyczepią ci łatkę, to trzeba będzie się pakować. Z paszportem w jedną stronę. Nie wiesz tego? Nikt ci tego nie powiedział? W sumie, nawet nie jest mi przykro, bo to znaczy, że się nie nauczyłeś historii swego kraju. Nie słuchałeś na moich zajęciach, nie uważałeś, uznałeś, że ci się coś należy.

Co masz? Kredyt mieszkaniowy we frankach. Tak bardzo chcesz to mieszkanie zapisać swoim dzieciom, nieprawdaż? O tak, na osiedlu z wielkiej płyty, gdzie zawsze będą mieszkać tacy sami jak ty „Kowalscy”. Równie czyści rasowo, jak ty. Wierzący, ale niepraktykujący. W niedzielę zawsze w Tesco. Psioczący na polityków, ale wyłącznie przy kawie, wyłącznie w internecie. Przy półlitrówce, na imieninach cioci Zdzisi. Ekscytujący się tym, że „chyba” dwa piętra nad tobą zamieszkali jacyś geje. Najważniejsze, że nie urządzają imprez. Gdybyś czytał „Generała Barcza”, a nie czytałeś, to też wiem, to byś sobie przypomniał rozmowę o bolszewikach, którzy żony mają wspólne. I zrozumiałbyś, że jesteś tak samo żałosny, jak tamci, fikcyjni, straszni mieszczanie. I niby wszystko w porządku, jesteś postępowy, czytasz „Politykę” oraz nabijasz się z moherów, a tu nagle zza węgła, dziecko przyprowadza ci na obiad czarnucha i mówi, że się kochają. On, ten czarnuch znaczy się, piękny jak Sindey Poitier, ty sama elegancka ja Katharine Hepburn, a twój heteroseksualny mąż, poczciwy jak Spencer Tracy, ale to nie pomaga. On jest czarny! On jest muzułmaninem! On jest gejem! Ona jest lesbijką! A ty tak dbałaś o tę porcelanę. I dywany wełniane zawsze czyściłaś ryżową szczoteczką. A twoją kochaną córeczkę, której zdjęcie od komunii masz w portfelu, chociaż jesteś niepraktykująca, rżnie jakiś czarnuch. Albo, co gorsza, rusek! Co mi przypominało historię, jak pewna pani, na lotnisko w Warszawie, gdy przyjechał zięć, przyniosła czapkę-uszankę. Bo pejsy miał. I nie chciała, żeby sąsiedzi widzieli. I żeby się nie domyślili, że jej wnuk, taki śliczniusi, tłuściutki blondynek…. jest obrzezany.

Udajemy, naprawdę udajemy, że jesteśmy w Szwajcarii i dziedziczymy od czasów Wilhelma Tella. Nagle, nie wiadomo dlaczego, przeszkadza nam inny, chociaż sami, przedwczoraj, zgubiliśmy mezuzę w trakcie przesiedlenia. Spłonął samowar po babci Rosjance, a zdjęcia dziadka z Wehrmachtu wstydliwie trzymamy w tapczanie. Uwierzyliśmy w naszą polskość, w orła, w Grunwald, w księcia Poniatowskiego, w Wandę, co nie dała Niemcom, w złoty pociąg, w przodka w legionach. I nucimy te legionowe piosenki, chociaż mamy śniadą cerę pod naskórkiem i codziennie widzimy:

przed lustrem twarz odziedziczoną

worek gdzie fermentują dawne mięsa

żądze i grzechy średniowieczne

paleolityczny głód i strach

(Zbigniew Herbert)

10420191_10205168172189454_3932940982953162567_n

Published in: on 09/09/2015 at 21:15  Dodaj komentarz  

Sam, sam, ja zawsze jestem sam, czyli Woland z westernu

zajezdzimy-kobyle-historii-wyznania-poobijanego-jezdzca

Są filmy i są filmy Zanussiego. Ogląda człowiek i się zastanawia, skąd ten nieznośny patos, skąd ten wysoki ton, dlaczego ten najwyższy z możliwych diapazon, a przy tym nuda. Nuda tak wielka, że widz byłby w stanie strzelać kulkami z papieru do obecnych much, że byłby w stanie kontemplować wzorek na tapecie przez trzysta lat, mógłby też usiąść przed pralką i wirujący bęben wprawiłby go w ekstazę i z pewnością byłoby to bardziej interesujące od filmu. Jednak, jak rzekłby Tewje Mleczarz, z drugiej strony, nie znać filmów Zanussiego, to jednak wstyd. Ja wiem, że Obce ciało czy Z dalekiego kraju, to potworna żenada, ale z kolei Struktura kryształu, Iluminacja, Życie rodzinne czy – rzecz jasna – Barwy ochronne, to jest kawał polskiego kina, obejrzeć trzeba. Trudno. Zanudzi, to zanudzi, ale nie ma zmiłuj się.

I tak samo jest z książką Karola Modzelewskiego: Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca. Tu też jest druga strona. Doskonale przecież wiemy, że legenda „Solidarności” jest zbrukana i zbezczeszczona od dawna. Nie ma mitu założycielskiego po 1989 roku. Jedni zostali nazwani zdrajcami, drudzy zwariowali, dezawuując tym samym swe szczytne osiągnięcia. Dlatego też książka Modzelewskiego jest ważna. Uhonorowana prestiżową nagrodą – może być czytana nawet z ciekawości, a to też ma sens. Sama miałam nadzieję, przyznaję, że złudną, iż na jej kartach odnajdę coś, co pamiętam przez mgłę. Jakieś uczucie dumy, dostojeństwa i wspólnoty. No, proszę się nie śmiać, ja właśnie tak pamiętam ten sierpień. A potem następny grudzień, gdy coś mi zabrano, z czegoś mnie odarto. Chciałam odświeżyć swe dziecięce wspomnienia, czy to źle?

W każdej kulturze są opowiadacze i opowiadaczki. W ich ustach, pod ich palcami, każda, nawet najbardziej banalna historyjka nabiera blasku, staje się żywa. Stary człowiek siadał na arabskim suku, za jego plecami siedział wielbłąd, który żuł i popluwał, a opowiadacz kładł na kolanach garść daktyli, zaś przed oczami otaczającej go dzieciarni wyrastały białe, wysokie do nieba minarety i cudowne pałace, piękne kobiety odziane w lekkie szaty i przyozdobione klejnotami tańczyły w marmurowych salach, zaś mędrcy w bibliotekach spisywali dzieje podróżników i zapładniali wyobraźnię kolejnych pokoleń opowiadaczy. Opowiadacze też snuli historyjki o małych chłopcach, którzy stawali się sułtanami, a czasami, pozostawali po prostu chłopcami, ale przeżywali fascynujące przygody. Bardzo mi przykro, profesorze Modzelewski, ale pan nie jest opowiadaczem (może jest pan opowiadaczem bezpośrednim, że żywy kontakt z panem daje to „coś”, ale tego nie wiem). Pan przeżył fascynującą przygodę, nie tylko pan ją widział, ale też kształtował jej fabułę. A opowiada pan tak, niestety, że aż zęby bolą. Strasznie mi przykro, ja naprawdę chciałabym posłuchać PRAWDZIWEJ historii, ale opowiedzianej tak, żebym spać nie mogła, chociaż jestem starą, zmanierowaną filolożką. Żebym znów poczuła tamto…

Najgorsza jest u Modzelewskiego ta potrzeba ciągłej analizy, a raczej autoanalizy. Tak, tak, wiem… Bez analizy faktów naukowiec to frajer- pompka. Ale, na litość bogów Olimpu, nie można warsztatu naukowego stosować w opowieści, bo słuchacze / czytelnicy, będą się czuli jak w trakcie projekcji filmu Zanussiego. Świetna historyjka (a wedle mnie historyjki składają się na historię, na opowieść) o tym hotelu obstawionym przez ZOMO. Wiadomo, że zaraz wszystkich aresztują. Modzelewski idzie do pokoju Mazowieckiego, wszyscy są świadomi tego, że za chwilę wyjdą skuci, a profesor historii spokojnie pyta: który z panów chciałby wziąć prysznic? Nikt? To ja się idę kąpać. O rany, cóż za historia. To jest naprawdę wielkie. I po prostu piękne. A Modzelewski niszczy piękno tego cudownego epizodu autoanalizą: czy na pewno postąpił słusznie, że nie powiedział o tym, o czym sam wiedział, że w więzieniu następna kąpiel będzie dopiero za tydzień, zaś wszyscy zgromadzeni w pokoju mają za sobą cały dzień obrad i są spoceni jak myszy w połogu. A większość z obecnych w tym pokoju nie ma doświadczenia więziennego, zaś Modzelewski na koniec się usprawiedliwia, że w końcu, jako recydywista, ma większe przywileje od gromady żołtodziobów. Ta autoanaliza własnego postępku niszczy całą scenę. To tak, jakby Henry Fonda w Dwunastu gniewnych ludziach, po każdej turze głosowania, na stronie, dzielił się z widzami swoimi przemyśleniami, swoim systemem etycznym i wnioskami dotyczącymi pozostałych przysięgłych. Każda piękna opowiastka Modzelewskiego, a tych jest bez liku, zostaje zniszczona żmudną i nudną autoanalizą w stylu „czy dobrze zrobiłem”. Po szóstym takim wyczynie chciałoby się powiedzieć: nie mam pojęcia, facet, czy dobrze zrobiłeś, ale nie nudź, błagam! Ja rozumiem, że to autobiografia, ale na każdej stronie początek Dzienników Gombrowicza: poniedziałek – ja, wtorek – ja… Inni – a przecież o niektórych już nic się nie dowiemy, bo umarli, potraktowani są zdawkowo. Cienką, aczkolwiek niezbyt staranną kreską. Niedosyt i smuteczek.

Chociaż, były takie dwa momenty, że wypadłam z butów. Pierwszy, niesamowicie dla mnie przydatny. Tak bardzo przydatny, że aż zrobiłam zdjęcie temu fragmentowi tekstu i będę używać go na wykładach  oraz ćwiczeniach. Chodzi o sedno antysemityzmu przedstawione na przykładzie nazwisk: Blumsztajn, Staniszkis i Szeremietiew. Chapeau bas, profesorze. Gracko pan to wyłuszczył. I to sama esencja w jednym akapicie. No, jaka zwięzłość, jaka precyzja. Aj waj, cymes prawdziwy. Drugi fragment, który mnie poruszył do głębi, do gęsiej skórki, to ten ze strony 348 – ten o bohaterstwie. Sedno. Znów precyzyjnie, w kilku zdaniach, a pociągnięte po nerwach, po ścięgnach. Zostaje w człowieku. I tak sobie myślę – więcej luzu, profesorze. Nie tak, jak powinno to wyglądać. Nie tak, że na wysokich koturnach, w których trudno chodzić. Tak –  z serca, tak – z wątroby i z nerek. Tak, jakby pan stał pod prysznicem i se „dupił fleki” do sikającej żony. To nie wykład, to biografia, to jest opowieść.

A tak przy okazji… żona. Jako feministka, nie mogę tu przemilczeć tej wielkiej, męskiej samotności, gdzie jedynie na marginesach pojawia się pierwsza żona, druga żona, która umie robić szkice wykopów i doskonale gotować, trzecia żona – dziennikarka i cierpliwa opiekunka domowego ogniska. Człowieku, obudź się! Żebyś ty mógł być rewolucjonistą i naukowcem, to ktoś musiał zapierdalać. Prać, sprzątać, gotować, wychowywać dziecko. Tak, tak, wiem… a ty w więzieniu. No dobra, trudno – taki los i pewne wybory. Nie chodzi mi o celebryckie zwierzenia. Chodzi o szacunek, chodzi o to, że jak ja jestem naukowcem czy „moja żona jest z zawodu dyrektorem”, to ktoś gotuje, a także pierze majtki i skarpetki. Ja mogę wyjeżdżać na kilka tygodni do Macedonii, wykładać i się bawić, ale w tym czasie, ktoś tam zmienia mojemu kotu żwirek. Ja nie chcę wiedzieć czy pana córka chodziła do przedszkola, czy była w domu, ale chcę wiedzieć, że pan doskonale czuje, a raczej WIE, komu pan zawdzięcza swoją uprzywilejowaną pozycję. Tak, uprzywilejowaną. Naukowcy mogą robić swoje, jeździć na konferencje, jeździć za granicę z wykładami, WŁAŚNIE dlatego, że ktoś po nich na lotnisko wyjedzie, że ktoś im koszulę wyprasuje. A pan, samotny jak szeryf z westernu… Sam, sam, ja zawsze jestem sam –  jak Woland. Szczerze powiedziawszy – gówno nie Woland, niewdzięcznik i tyle. Trzy kobiety na pana tyrały, a każda z nich dostała dwa zdania. Gdybym nie była damą, to bym powiedziała… A, nie powiem. Ale tylko dlatego, że jest pan mniej więcej w wieku mojego taty. I tata nie byłby zadowolony, gdybym w felietonie wyrazów używała. Aleś mnie pan wkurzył. Oszust więzienny dostał własną opowieść na półtorej strony (oczywiście z autoanalizą: a co ja zrobiłem jako senator), a żony… Aleś pan próżny! Aleś pan zadufany w sobie! Fuj!

Natomiast bardzo podoba mi się pryncypializm Modzelewskiego. Pisał czasem coś, co wręcz gorszyło środowisko, ale mówił wyraźnie: „takie są moje obyczaje” i robił swoje. Za to szacun. Serio, bo samam obrzydliwie pryncypialna. I rozumiem, że wartości, że środowisko, ale nie można inaczej, że nie wolno. Czasem człowiek się wygłupi, czasem wyjdzie na Katona. Ale ktoś musi. Taka robota, taki fach. Takie Katonki krótkodystansowe – bez drwiny – w końcu lata były potrzebne dla zburzenia Kartaginy, są potrzebne, bo niszczą dobre samopoczucie. Ktoś się nadyma, pieje, wznosi się na Parnas słowotwórczy, a ktoś taki jak Modzelewski patrzy, czasem zdejmuje sadystycznie kapeć i… pac. Tak trzeba. Musi być wentyl bezpieczeństwa, bo inaczej niektórzy mogliby odpłynąć. Rola niewdzięczna, ale konieczna. I tu też chapeau bas.

Uważam, że Nike się Modzelewskiemu należała. Tak samo jak Literacka Nagroda Nobla Churchillowi. Nie, nie kpię. Naprawdę. Są chwile, gdy trzeba poświęcić literaturę dla honoru. Trudno. Ale czytać się tego nie da.

Published in: on 07/28/2015 at 22:41  6 Komentarzy  

Recenzja, czyli pięćdziesiąt ziewnięć

piecdziesiat-twarzy-greya-b-iext9947775

Nie dałabym rady, naprawdę, ziewałam jak jeż przed hibernacją, chociaż starałam się ze wszystkich sił, nawet znalazłam kopię z rosyjskimi napisami. Potraktowałam to „dzieło” w sposób naukowy, chciałam poszerzyć sobie leksykę, ale… dupa, bulba i kiełbasa, ponieważ dialogi były na poziomie serialu „Chebzie Pyntla 90 210” (przepraszam za dość hermetyczny dowcip, w zasadzie zrozumiały wyłącznie dla mieszkańców Górnego Śląska). Abstrahując od faktu, że film „Pięćdziesiąt twarzy Greya” jest zbiorem patriarchalnych fantazmatów, co chyba nie jest dla nikogo żadną nowością, chciałabym zwrócić uwagę na niezwykłe połączenie kina dla nastolatków z filmem pornograficznym.

Umberto Eco w jednym ze swoich felietonów z cyklu „Zapiski na pudełku od zapałek” stworzył definicję filmu pornograficznego, którą uważam za niezwykle przydaną. Otóż, włoski powieściopisarz uważa, że z filmem pornograficznym mamy do czynienia wówczas, gdy nie zostają widzowi oszczędzone żadne zbędne szczegóły. Gdy Giulio jedzie na wieczorne figo-fago do Giulietty, to widz ma szansę zobaczyć każdą zmianę świateł w całym Rzymie. W „Pięćdziesięciu…” jest dokładnie to samo. Cała masa zbędnych szczegółów, jak na przykład mieszanie ciasta naleśnikowego czy ciągłe schodzenie po schodach głównej bohaterki, abyśmy dokładnie mogli zapamiętać jej wszystkie kreacje (w tym także falbankowo-fontaziowe, łososiowe też i jeszczcze na dodatek mieszczańskie paskudztwo).

A tak w ogóle, jeśli chodzi o te naleśniki, które bohaterka przygotowuje po upojnej nocy, to ja musiałam skonsultować się z ekspertami. Jeden, czyli Borsuk Wrocławski, mawia, że nie znosi jak mu się dziewczyna po kuchni panoszy. On zaprasza – on szykuje. A nie, że ona zaraz po figlaskach łóżkowych będzie naleśniczki robiła. Bo to jest przerażające. Oznacza, że dziewczyna wije sobie gniazdko, już jej szyją suknię z welonem, w związku z czym uciekać należy. I to szybko. Drugi ekspert powiedział, że nie wie, bo jest feministą, ale wydaje mu się, że w patriarchalnym świecie, to faceci lubią być obsługiwani. Napracował się taki biedaczek w nocy, to by coś wrzucił na ruszt. I dobrze mu z tym, że po kuchni krząta się, na dodatek w jego koszuli (tak, teraz kpię sobie w sposób jawny) kobieta.

A co do tego zaspokojenia, to nie wiem, czy Państwo zauważyli (jeśli, oczywiście, oglądali), że główna bohaterka wije się w każdej scenie łóżkowej, jak jakaś żmija, albo wij stunogi. Pierwszej nocy facet ją raz ciumknął w bark, potem dwa razy pocałował okolice bikini (a następnie dokonał szybkiego zdobycia twierdzy, która do tej pory nie była zainteresowana łóżkowymi zmaganiami), a ona się wije w spazmach. Serio? Serio? To są właśnie te patriarchalne fantazmaty. Ona zawsze się wije, sapie i jęczy. A on ciągle przerywa zębami opakowanie prezerwatyw. Panie, panie… zatrzymaj się pan. A jak pan gumkę przegryziesz, to nieszczęście z tego może być, jakieś weneryczne, albo ciężarne. Ponadto, teraz wszystkie męskie nastolatki będą twierdzić, że prawdziwy samiec i macho, to zawsze zębami te prezerwatywy atakuje. Zaś gra wstępna nie trwa dłużej niż dwa pocałunki w okolicach stringów. Bo na filmie działało. Ludzie, ludzie… Zaraz mi się przypomina pierwszy odcinek „Californication”, gdy Hank, dość dosłownie, pokazywał pewnemu kolesiowi, jak uprawia się seks oralny – to niech młodzież ogląda. I niech się uczy! „Califirnication” też nie lubię”, ale to już inna historia.

Na dodatek miało być, wedle zapewnień głównego bohatera (który, to znów oczywiste, drogi Watsonie, ma specyficzne gusta seksualne, bo miał kłopoty z mamusią, co wyznaje z jakże przewidywalnym smutkiem oraz właśnie w chwili, gdy bohaterka potrzebuje dowodów na to, że mu zależy) BDSM, a jest – bardzo mi przykro to powiedzieć – sado-maso z wyobrażeń kury domowej. Wiązanie pasami i krawatem, pejczyki, czerwony pokój, kostka lodu w pępku, krawacik na nadgarstkach oraz znów wiązanie, ale tym razem sznurkiem. A także klapsiki w pupę. O rany… niech powieściopisarka poczyta markiza de Sade, albo pójdzie na spektakl katowickiej grupy Suka Off, to może się czegoś o seksualności dowie. Brakowało na tym filmie tylko płomienia świecy i tekstu: ufasz mi? Bo, rzecz jasna, pióro pawie było. No, serio. Na łydce było. Banał goni banał. Niestety, nic lepszego być nie może, bo mamy do czynienia z romansidłem dla nastolatek (takim z cyklu Harlequin, albo powieści o hrabinach, w których niedościgłym wzorem jest Danielle Steel). Dziewczyna, jakże zwykła i przeciętna, poznaje JEGO. Bogaty, przystojny, szarmancki, tylko chce lać po pupie paskiem. A jakby mieszkał w przyczepie campingowej i śmierdział oparami z fabryki nawozów, w której pracuje już czwarte pokolenie jego rodziny, to też byłoby fajnie? Gdyby nosił flanelową koszulę w kratkę i był komputerowcem (przepraszam, jadę stereotypem)? Ten krawacik, który bohater wybiera, z jakimż pietyzmem, w pierwszej scenie, zapewnia mu, stale go otaczający nimb tajemniczości i wyrafinowania. Dodaj do tego prywatny helikopter, samochodów w trzy dupy oraz apartament w Seattle, taki, że nawet ma własne schody, a także fakt, że gość gra smutne kawałki na Steinwayu (albo Bechsteinie) i masz wówczas fantazmat nastolatek. On – trudny, skomplikowany, z przeszłością, z którą nie może sobie poradzić, ale którą rekompensują jego uroda i bogactwo. No i to, że CHYBA się zmienia pod wpływem tej jedynej. Zwyczajnej, ale niezwykłej. I ty możesz nią być. Gdy go poznasz, odkryjesz w sobie pokłady niezwykłości. A tak na marginesie, jak facet, który ma być symbolem seksu, może mieć urodę frontmana z boysbandu? Otóż… może, bo mamy do czynienia z kinem dla nastolatek. I kształtujemy ich gust wedle nudnych schematów. A nie mógłby to być Heidegger? W beretce? Arendt poleciała na beretkę, no dobra, przesadzam, chodziło o Byt. Ale, da się? Trochę wyobraźni proszę, no…

W każdym razie, zwykła dziewczyna poznaje niezwykłego. O tak… już pierwsze spotkanie ukazuje jej, że wkroczyła do innego świata (kreacje sekretarek i asystentek w kontraście z jej butami za kostkę). Ona się zmienia. Też zaczyna nosić obcisłe sukienki z suwakiem z tyłu, nawet jej majtki ulegają ewolucji – najpierw nosi, jakże sympatyczną bawełnę, by pod koniec filmu zastąpić ją tandetnymi seledynowymi koronkami. Ona się zmienia. Z prostej i naiwnej absolwentki studiów literatury angielskiej, rzygającej w dżinsowej kurteczce pod pubem, zmienia się w świadomą kobietę. Tak właśnie, wedle patriarchalnych schematów, wygląda dojrzewanie kobiety. Parę klapsów w dupę i trochę sukienek z lepszych sklepów. Pierwsze wydanie powieści Hardy’ego odeszło jak wspomnienie po błonie dziewiczej. I na cholerę jej te studia, skoro jej wiedza o życiu, o stosunkach międzyludzkich są tak naiwne jak myśli czterolatki po lekturze „Franka” Konopnickiej?

Na dodatek ona jest dziewicą, a on – oczywiście – rzuca tekstem: gdzie byłaś do tej pory? Przepraszam, że tego nie skomentuję, albo nie… A co mi tam! Za ten tekst, to należy się powieściopisarce lanie. Ale nie jakieś fiku-miku z pejczykiem, ale solidne razy kablem od żelazka. Nie popieram przemocy, ale w tym wypadku lałabym bez litości. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: bo tak! Bo nie znoszę fantazmatów, bo nie znoszę patriarchatu.

Kiedyś, na moim profilu facebookowym, pojechałam ironią komentując popularność tej książki i filmu. Jeden z komentarzy pod tym postem był o zaufaniu, uczuciu i przekraczaniu granic. To właśnie robi z kobiet patriarchat. Właśnie to! Że wierzą w te wszystkie brednie o pejczu na dupie powiązanym z uczuciem. Może nie jestem dobrą widzką tego filmu, bo nie przepadam za bólem: moja dentystka powiedziała, że nie mogłabym w czasie okupacji należeć do żadnej organizacji podziemnej, bo wyśpiewałabym wszystko to, co wiem i czego nie wiem, wystarczy, że pokazaliby mi strzykawkę. Ale to chyba nie ma nic do rzeczy. Ten film wzbudza we mnie obrzydzenie, takie estetyczne – poczynając od kiepskiej fabuły (jak wspomniałam wcześniej – pornograficznej), a kończąc na fantazmatach czyniących szkodę zarówno kobietom, jak i mężczyznom. Na dodatek to jest taka powiastka z cyklu: jak mały Jasio wyobraża sobie BDSM. Nie znoszę braku wyobraźni. Jej brak obraża moje uczucia filologiczno-estetyczne. Te feministyczne (w tym konkretnym przypadku) też. Pomieszanie męskich (patriarchalnych) stereotypów, z wyobrażeniami nastolatek o wielkiej, fascynującej i porywającej, pochłaniającej miłości są rzygawiczne. Mogłabym zarzygać tym wszystko, tak samo, jak główna bohaterka zarzygała drogie buty Greya, swoje ciuchy i pół ulicy (ten fragment akurat mi się podobał: drogie nastolatki nie pijcie alkoholu, bo to się właśnie tak kończy).

Teraz czas się zmierzyć ze „Zmierzchem”. Tym razem idę na całość. Zamierzam oglądać z macedońskimi napisami, albo lektorem, bo – jak znam życie – to inaczej nie dam rady. Wytrzymałam, co prawda, trzydzieści odcinków tureckiej telenoweli z macedońskim lektorem, o przystojnym Onurze z branży obuwniczej (nie wiem, czy tam pracował, ale wiele scen rozgrywało się w sklepie z butami) oraz piękniej Siekierezadzie, ale nie wiem czy dam radę w przypadku amerykańskiego drewna aktorskiego. Trzymajcie za mnie kciuki.

Published in: on 05/01/2015 at 21:58  21 Komentarzy  

Jak myć sałatę lodową, czyli: twoje życie już nigdy nie będzie takie samo…

salata_lodowa

„Czy i jak myć kapustę pekińską? Mam dylemat” – po takich słowach usłyszanych w internetowym filmiku robi się poważnie. Przecież „dylemat” według Słownika języka polskiego to:

  1. «problem, którego rozwiązanie polega na trudnym wyborze między dwiema tak samo ważnymi racjami»;
  2. «wnioskowanie, w którym oprócz dwóch zdań warunkowych jako trzecia przesłanka występuje zdanie alternatywne».

Myć albo nie myć? „oto jest pytanie:

Czy szlachetniejszym jest znosić świadomie

Losu wściekłego pociski i strzały,

Czy za broń porwać przeciw morzu zgryzot” – czy myć sałatę lodową, porwawszy się na bój wielki, na miarę epopei, czy też olać sprawę i żreć brudną, ze ślimakami i wszelakim paskudztwem. Czy zanurzyć się w abnegacji, niechlujstwie i bakteriolubstwie? Czy przepasawszy swe lędźwie odegnać w kąt brudne myśli i szorować, szorować, aż do utraty tchu? Jeśli dylemat dotyczy mycia lodowej sałaty, to jakież problemy muszą się piętrzyć przy kąpieli wodnej truskawek, sparzaniu szpinaku, płukaniu ziemniaków i chlapaniu pietruszki? Wyjdźmy jednak z kuchni, bo jeśli tam, w przestrzeni swojskiej i bezpiecznej czają się dylematy na miarę Hamleta, to co dzieje się w innych sytuacjach? Jak przejść przez ulicę? Jaką odmianę ziemniaków kupić na obiad? Jakie skarpetki dziś założyć? Tequila czy czysta wyborowa? Fikuśny biustonosz typu „bardotka” czy mocno zabudowany, z szerokimi ramiączkami i przaśnie beżowy?

A co będzie, gdy dotrzemy na krawędź świata postawiwszy wiekopomne pytanie: cappuccino czy latte? Zgroza ogarniać zaczyna, bo już za rogiem czai się następne: czerwone czy białe wino do obiadu? Państwo myślą, że to może coś łatwego? A jeśli na obiad są nóżki gęsie? A co, jeśli placki ziemniaczane, albo też kaszanka otoczona wianuszkiem spieczonej cebulki? Odpowiedzcie, cwaniaki!

Okazuje się jednak, że moje kpinki trafiają kulą w płot, bo prowadząca program internetowy uznaje ów „dylemat” za ważny i zasadny, bo następnie, przez siedem minut, wyjaśnia dokładnie, z pietyzmem, że mycie kapusty pekińskiej jest złożoną i ważną czynnością. Jakże teraz mi wstyd, że nigdy nie potraktowałam tych warzyw z należytym szacunkiem, nie oddałam bogu, co boskie, a jarzynom tego, co zaiste jarzynowe.

Wujaszka Wani już nie będziemy pytać jak żyć, ale raczej: „jak myć” – co prowadzi nas dość prostą (wreszcie coś łatwego, niezłożonego) drogą do stwierdzenia, że o ile w dziewiętnastym wieku istota bytu była jeszcze porywającą, o tyle, w pierwszym piętnastoleciu wieku dwudziestego pierwszego wracamy do prostych czynności, by je, no właśnie: uwznioślić, doprowadzić do perfekcji czy może przez nie, albo dzięki nim raczej dojść tam, gdzie jeszcze nie dotarł żaden człowiek.

Gdy Wiesław Myśliwski zadaje nam pytania o istotę przeszłości w Traktacie o łupaniu fasoli:

jak silnie związani jesteśmy z przeszłością? Niekoniecznie naszą. Zresztą cóż to jest nasza przeszłość? Gdzie są jej granice? To jest coś w rodzaju bliżej nieokreślonej tęsknoty, tylko za czym? Czy nie za tym, czego nigdy nie było, a co jednak minęło? Przeszłość to tylko nasza wyobraźnia, a wyobraźnia potrzebuje tęsknoty, wręcz karmi się tęsknotą. Przeszłość drogi panie nie ma nic wspólnego z czasem, jak się sądzi

to jest w jakimś innym miejscu, niż ci, których sensem życia jest jakość mycia kapusty pekińskiej? Może ich też ta czynność zaprowadzi w rejony odległe, nie tylko pozwoli przywołać wspomnienia, ale też sprowokuje do odczytania ich ukrytej natury? Czy można tak łatwo odrzucić internetowy poradnik dotyczący mycia i suszenia sałaty lodowej? I tej kapusty pekińskiej? A ja już biegnę wyobraźnią w stronę modrej kapusty, roszponki, rukoli… Czy umiejętności nabyte w trakcie oglądania internetowego filmiku przełożą się jakoś na inne kapustowate, kozłkowate czy astrowate? A może temu poświęcony będzie kolejny filmik? Cedzenie makaronu – następny. Kolejne będą o czyszczeniu butów, wiązaniu sznurowadeł i odczytywaniu położenia wskazówek zegarowych.

Ostatnio dowiedziałam się od studentów, że istnieje program, w którym ludzie znani z tego, że są znani skaczą do wody. Abstrahując od faktu, że to dość niebezpieczny sport dla początkujących, może tak lepiej zabraliby się za wyścigi w workach (ale na miękkiej trawie), to ja mam głupie pytanie: kto to ogląda? Jak będę chciała skoczyć, albo zobaczyć jak wyglądają skaczące do wody np. Króliś, albo Dżejdżej, to zaproszę je na basen i powiem: chybajcie z tej wieży, cholery, bo chcę się pośmiać. Załóżmy. Po co mam oglądać jakąś serialową gwiazdkę jak skacze do wody? Po co? A może dobrze, że skaczą? Może to się jakoś złoży w finał przypadający w Dniu Darwina i łączący się z wręczaniem nagrody imienia tego uczonego? To miałoby sens.

Jednak nadal nie rozumiem: dlaczego mam oglądać program, w którym ludzie skaczą do basenu? Tak samo, jak nie widzę sensu oglądania programu, w którym dowiem się, jak myć sałatę lodową. Bo zamiast oglądać mogę ją po porostu umyć. A jeśli liście będą wilgotne, to mam w domu ściereczki lniane i płócienne (dodam, że nie mam suszarki do sałaty, chociaż wiem, że takie coś istnieje). Może szukam logiki tam, gdzie jej nie ma? Może chodzi po prostu o skakanie do wody? Ssaki żyją dzięki bodźcom. Czym lepsze moje bodźcie np. lekturowe, albo podróżnicze? Kto powiedział, że Biskupin jest ciekawszy od skakania do wody? Dlaczego Europejski Szlak Gotyku Ceglanego, a nie skoki do kisielu? Dlaczego fotografowanie drzew, a nie selfie? I to jeszcze z dzióbkiem! Może rzeczywiście mycie sałaty tworzy dylematy? Jeśli jej perfekcyjne przygotowanie staje się celem? Zaraz przypomina mi się Nowy wspaniały świat i tekst: „Fizyczne niezaspokojenie może spowodować rozrost aktywności umysłowej” – i już mamy rozwiązaną tajemnicę celebryckich skoków i prysiudów. A jak sobie przypomnę: „Uwielbiam nowe ubranka. A stare ubranka są brzydkie. Zawsze wyrzucamy stare ubranka. Lepszy nowy wzór niż łatanie dziur. Dużo łat nędzny świat” – to zaraz lepiej rozumiem te wszystkie dylematy związane z myciem kapusty. Pamiętam jak czytałam po raz pierwszy Huxleya, wówczas myślałam, żyjąc w PRL-u, że ta powieść dotyczy mnie. Tam i wówczas. A teraz myślę sobie, że czas przeczytać ją jeszcze raz. Tu i teraz, żeby jeszcze raz poczuć dreszcz przy słowach: „Wszelkie warunkowanie zmierza do jednej rzeczy: do sprawienia, by ludzie polubili swe nieuniknione przeznaczenie społeczne”. A więc na zawsze pozostanę w kręgu antyutopii Huxleya? Codziennie się budzę, niezależnie od ustroju i widzę, że znów się w niej znalazłam? Bez względu na to czy stoję w kolejce po papier toaletowy czy też znajduję w Internecie film o myciu kapusty.

„Wolność jest nieefektywna i przykra. Wolność to okrągły kołek w kwadratowej dziurze” – no właśnie. Zastanawiam się czy w pojemniku na warzywa mam coś do umycia. Znajduję tam zwykłą sałatę i resztkę kapusty pekińskiej. Mam dylemat. Co umyć?

Published in: on 04/07/2015 at 06:25  2 Komentarze  

Drżące ciała męskich korposzczurków, czyli kobiety mają lepiej

images

Dopadło mnie choróbsko. W związku z powyższym, wzięłam bety z kozety i powiedziałam, że wychodzę z korporacji papierniczej. Idę, a gdzie tam idę – wlokę się noga za nogą przez całe miasto, bo nawet w stanie przedzawałowym nie uznaję komunikacji miejskiej. Ogólnie, wicher duje jak za cara Mikołaja, najgorszy typ pogody: wiatr, mała ilość śniegu, ciemno i mróz, który niby niewielki, ale dokuczliwy. Lezę jak ostatnia łazęga, łachmyta pospolita: buciska – paskudne uggi, czapka czołgisty azteckiego, nieheteronormatywny sweterek w niebieskie jelonki, żółta puchówka. Wyglądam jak szóste dziecko stróża, na dodatek to z nieprawego łoża. Ale mi ciepło. I nagle do głowy włazi mi rysunek, który widziałam jako dziecię. Autorem rysunku był chyba Lengren. Jest zima. Stoi pani i pan. Mają na sobie stroje z lat sześćdziesiątych. Ona marzy o jego kalesonach, a on o jej czapce. Myślę sobie w tym momencie, że kalesonki nie są złe. Sama nie noszę, ale popieram. Zapalam papierosa (tak, wiem, to brzydko palić na ulicy), a mogę palić bezkarnie nawet w największy mróz, bo dostałam od siostry takie cudne rękawiczki z odpinaną górką. Jak chcesz, to masz jednopalczaki, a jak guziczek odepniesz, to masz mitenki. Sprytne, nieprawdaż? Żeby ludzkość wkładała więcej energii w takie wynalazki, to wszystkim żyłoby się lepiej i dostatniej. Jak zapalałam, to kątem oka zauważyłam dwa nieszczęsne męskie korposzczurki. Drżące ciałka. Jesionki mieli brązowe. Ach, jesionki! Któż jeszcze używa tego słowa? Pewnie wyłącznie filolożki w wieku późnobalzakowskim. Z drugiej strony, to były jesionki. W lutym, w Polsce. Jakiś quasi-włoski design, szyty gdzieś pod Myszkowem. Odpowiedni do korporacji. I odpowiedni dla korporacji. Wyobrażam sobie takich gości w Mediolanie, nawet o tej samej porze roku. Pasowaliby, ale nie w Polsce. Ludzie, zlitujcie się – oni mieli półbuty. Naprawdę, półbuty. Nota bene – czarne. Ale to akurat nic do naszej historii nie wnosi. Te korposzczurki męskie stoją pod bankiem, niedaleko mostu nad rzeką, która nie istnieje i drżą. Jeden nawet powiedział: „ale, kurwa, piździ”. Spodenki mają obcisłe i jeszcze przykrótkie, żadne kalesony, nawet takie z wytwornej wigoniowej wełenki czy kaszmiru z Kaszmiru się nie zmieszczą.

Jakem feministka, dostrzegłam opresję. Te bidniusie chłopaczyny, prekariat potencjalny, albo rzeczywisty, zatrudniony na jakichś śmieciowych warunkach, odziany w absurdalne klimatycznie wdzianka, chociaż brak rękawiczek wyglądał mi raczej na lenistwo lub fanaberię pospolitą. A gdzie jakieś ogacenia? Gdzie snopki słomiane owijające stopy? Gdzie kożuch do pięt? Gdzie walonki? Pewnie chłopaki wierzą, że od szlachty się wywodzą, a nawet jeśli nie wierzą, to jakąś absurdalną teorię pewnie ma ich szef, albo szef ich szefa. A może wierzą w to, że jak cię widzą, tak cię piszą? A może inaczej być nie może?

Ich koleżanki, kobiece korposzczurki, mają ciepłe rajstopy, wełniane spódnice, kurtki puchowe i czapeczki wdzięczne – mogą być nawet ze sztucznego futerka. A tym chłopakom wiatr lutowy plerezy rozwiewa, nawet nie w sposób artystyczny, ale taki żałośnie biedny. Ja już nie mówię o takich abnegatach i anarchistach jak ja, takich, którym nikt niczego nie może nakazać i zakazać. I całe życie będą chodzić w sweterku w jelonki z miną: „pocałujcie mnie wszyscy tam, gdzie pan może pana majstra w dupę pocałować”, ale jakimś wstrętem i współczuciem jednoczesnym napawają mnie te jesionki, półbuty i gołe głowy, gdy w tym samym czasie korpokobiety mogą bezkarnie nosić grube majciory do kolan i szaliki wełniane. A te chłopaczny mają jedynie jakieś takie rozkoszne fontazie, które w żadne sposób nie przesłonią im krawacika, wyłaniającego się na cherlawej piersi spomiędzy klap marynareczki, bo płaszczyk musowo rozpięty jest. Zatulony, ale rozpięty. Taka fantazja, taki sznyt czy taki mus?

Widziałam dziś jedną, naprawdę JEDNĄ, kobietę w przezroczystych rajstopach, która wyglądała tak, jakby zgubiła sporą część garderoby. Jakąś nieszczęśnicę bez mózgu, która nie dba o nerki i jajniki. Ale naprawdę, jedna kobieta na całe miasto. Państwo mi powiedzą: „co to za miasto, raptem niewiele ponad 300 tysięcy mieszkańców”. Może i tak, pewnie takich wyrozbieranych do bielizny, to w stolicy bym znalazła znacznie więcej. U nas, na prowincji, liczą się barchany, czyste okna i takież sumienie. Barchany owszem, ale jedynie żeńskie, zaś biedne korposzczurki nigdy się rozmnażać nie będą – z powodu zamarzniętych plemników, a po uchwalonej dziś konwencji, to nie tylko już koniec cywilizacji białego człowieka oraz polskości i orła białego, ale też permanentna rozpacz i trwoga. Na dodatek zimno.

Wiecie co, drodzy Państwo? Chyba się starzeję. Jednak nie doczekacie się frazy, że za moich czasów było inaczej, bo za moich czasów wszyscy chodziliśmy wyrozbierami równo. A czapek to nigdy nikt nie nosił, tyko starcy w moim wieku opowiadali nam, że jak już osiągniemy wiek męski, wtedy z rozkoszą będziemy uszanki zakładać na łapetyny. W sumie, rację mieli. Królestwo za uszankę i grube majty.

Dobranoc, idę chorować. Pod pierzynę! A co…

Published in: on 02/06/2015 at 23:41  6 Komentarzy