O króliku, który przypadkiem został Rosjaninem, czyli historyjka chyba świąteczna, ale bez morału

images

Czasem człowiek ma lat pięć, czasem sześć i nic na to nie można poradzić. Tak właśnie powinna zaczynać się ta historia, ponieważ ma pewne znamiona tragedii greckiej, a dokładniej rzecz ujmując, chodzi o fatum. Fatum, które prowadzi do katastrofy, może nie jakiejś straszliwej, ale wywierającej długotrwałe skutki na dom i rodzinę. O, bogowie, jak żeście nielitościwi byli w tej chwili, gdy postawiliście na drodze pewnej dziewczynki… królika. Ale, nie uprzedzajmy wypadków, a może wskoczmy od razu w wir opowieści. Od czego zacząć? Na początku była szafa… Nie była to żadna wybitna szafa, żadna gdańska, ot PRL-owski mebel „na wysoki połysk”. Do Narni się nie przechodziło, z pewnością. Miała jedną zaletę. Gdy się ją otworzyło, można było oglądać kapelusze babci. Apaszki babci. A także rękawiczki i torebki. A wszystko to pachniało upojnie rosyjskimi perfumami „Carmen”. Dobra, dobra, bez chichotów, jasne? Przypominam: de gustibus non est disputandum. I nie drążmy już tematu, dobrze? Potraktujmy ten zapach jako metaforę dorosłości, jakiegoś świata poza opadającymi rajstopkami i zielonymi (jakże mało wytwornymi) bamboszkami z filcu. Świata kapeluszy i butów z klamerkami, ale nie dlatego, żeby je mieć, założyć i wyginać się przed lustrem jak jakiś gibbon bez zasad. Kapelusze były gwarantem świata narracji i możliwości. A właśnie to wszystko pachniało jak rosyjska „Carmen”, która tak pięknie śpiewała „L’amour est enfant de bohème /Il n’a jamais, jamais connu de loi /Si tu ne m’aimes pas, je t’aime /Si je t’aime, prends garde à toi”. Na rysunku umieszczonym na buteleczce, Carmen miała różę we włosach. A ja nie miałam pojęcia, o czym ona śpiewa, ale jedno z drugim się łączyło. Jakoś. Dlatego też dzień, w którym tata objawił, że jedzie do ZSRR był naprawdę piękny. Gdy zapytał, co chciałabym, żeby przywiózł, wiedziałam już na pewno: perfumy. Rosyjskie, piękne perfumy, którymi wszystko będzie pachnieć. Tata nie jest człowiekiem małostkowym, a – kiedy trzeba – nie jest też człowiekiem dociekliwym. Dostałam buteleczkę lawendowych perfum – moich własnych. Brakowało mi jeszcze tylko szafy z kapeluszami i byłabym gotowa na podbój świata. Na zdobywanie narracji.

Buteleczka stała na biurku, ciągle pełna, aczkolwiek co chwilę „podwąchiwana” i jawiła się jak wyrzut sumienia. Co pokropić? Co zaznaczyć, że to już? Że to ten moment, w którym świat musi dostrzec, iż rozpoczyna się moje życie. Mogło się zacząć od momentu, w którym otoczy mnie etola z lawendowego zapachu, który stanie się moim podpisem, wyrazistą sygnaturą. Oto stałabym się jednostką, która nie pachnie już, jak wszystkie inne jednostki, mydłem „Bambino” czy czymś równie prozaicznym. Ten – wcale nie słodki – zapach lawendy stałby się od tego momentu znakiem wypalonym na skórze. Na dodatek zauważyłam, że lawenda do mnie pasuje. Osiągnięto pełnię szczęścia. A może to było jednak za wiele?

W tym miejscu wkraczają bogowie, którzy, jak to zwykle oni, zaczynają mieszać. Mam dziwne wrażenie, że to była Hera – bo zawsze czułam, że łączy mnie z nią jakiś związek. Nie potrafiąc jednak znaleźć żadnego innego momentu, w którym jej wpływ byłby możliwy, sugeruję, że to właśnie wtedy.

Na tapczaniku leżał królik. Zabawka. Niewiadomego pochodzenia. Na dodatek, nie jakaś zabójczo ulubiona. Królik po prostu ładnie prezentował się między poduszkami, których pokrowce szyła i dziergała babcia. Leżał cały boży dzień, wgapiając się szklanymi oczkami w przestrzeń. Wieczorami był kładziony na stertę poduszek i zasypiał, śniąc zabawkowe sny o łące, marchwi i kopanej ziemi. O norach w sadzie, gdzieś tam, pod krzakami porzeczek, gdzie jest wolność i gdzie nie ma poduszek. Głupi królik. Chociaż może nie taki głupi, bo mam niejasne wrażenie, że wiązał się jakoś z powieścią Adamsa „Wodnikowe wzgórze”, ale to mi się nie składa, bo ta pozycja pojawiła się w serii „Współczesna proza światowa” w 1982 r. Proszę mi wybaczyć, ale to wszystko działo się naprawdę dawno temu. Rok w tę stronę, rok w inną, nie są istotne, nie tylko z pozycji uczestnika potopu szwedzkiego, ale też zmarłego na „hiszpankę”, któremu udało się przeżyć gazy pod Ypres. Czas, akurat w tej narracji, nie ma wielkiego znaczenia.

Królik leżał i się gapił. A ja siedziałam i się gapiłam na buteleczkę „o de koloń”. A potem chlupnęłam nieco na królika. Spodobało mu się. Mnie też. Następnie wylałam całą buteleczkę na królicze futerko. Od tamtej pory, w moim pokoju śmierdziało potwornie lawendą, a do królika nie dało się podejść bez maski gazowej. Otaczał go taki fetor, jakby szwadron kawalerzystów carskich całą noc spędził z baletem za kulisami teatru Bolszoj (po zastanowieniu się dochodzę do wniosku, że to nie jest trafne porównanie, ale spróbujmy sobie to wyobrazić w ten, a nie inny sposób). Nawet luster nie trzeba było tłuc. Nie było niczego, tylko zapach, a nawet nie zapach, a pospolity smród nie do wytrzymania. Królika nie dałam uprać, bo miał w sobie trociny i z pewnością by zgnił. Przestał więc biedaczek siedzieć między poduszkami, a zaczął wyglądać przez stale otwarte okno. I spędził tam kilka lat.

Dlaczego to zrobiłam? Nie mam pojęcia, w przeciwieństwie do wicehrabiego de Valmont, który widział co robi, mogłabym naprawdę, z pełną szczerością, powtarzać: „to nie moja wina”. Szykowało się na wydarzenie o charakterze inicjacyjnym, którego farsowy charakter, a może właśnie fatalistyczny, sfinalizowany został nieustającym na wiele lat odorem. Miłość do rosyjskich zapachów przeszła, jak nożem uciął, aczkolwiek wydarzenie to nie zostało w jakikolwiek powiązane z miłością do narracji (via szafa). Jedyne, co pozostało mi z tamtej chwili, to właśnie chęć zanurzenia się w tych płaszczach, kostiumach i sukienkach, w zapachu babci Marianny. Morału więc nie ma. Jest tylko, jak zawsze, obrzydliwy zwyczaj mieszania się bogów olimpijskich w sprawy maluczkich. Który przeżyłam… na własnym nosie. Może dlatego nie lubię Wielkanocy, bo gotowa jestem podejrzewać króliki o niecne zamiary? Przyznacie Państwo, że jestem usprawiedliwiona.

10669994_367164386782961_1198100597516891043_n

Published in: on 03/28/2016 at 21:20  3 Komentarze  

The URI to TrackBack this entry is: https://pawianprzydrodze.wordpress.com/2016/03/28/o-kroliku-ktory-przypadkiem-zostal-rosjaninem-czyli-historyjka-chyba-swiateczna-ale-bez-moralu/trackback/

RSS feed for comments on this post.

3 KomentarzeDodaj komentarz

  1. no dobra, o to o Wielkanocy wiemy, a co z Bożym Narodzeniem?
    Z pozdrowieniami
    j

  2. Jakoś pawiany poszły w las

  3. I nie chcą wrócić, a np.: ja tęsknię.


Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: